Grzegorz Niestrawski – leśniczy, wielki łowczy, wybitny strzelec, wielki wróg kłusowników, a przede wszystkim chodząca pamięć i historia Puszczy Rzepińskiej i Pliszki, które stały się jego domem. Swoje wspomnienia, pełne faktów, anegdot, historii, tysięcy osób, z którymi zetknął się w życiu, a które to osoby doskonale pamięta do dziś, spisał już w trzech książkach „Gdy Pliszka płynie z wolna”. Niebawem ukaże się czwarta jego książka, choć wcale jej miało nie być….

– Ot, takie moje bajania – mówi mieszkaniec Torzymia o swoich dziełach uśmiechając się przy tym od ucha do ucha. Bo pan Grzegorz, zawsze – gdy tylko zaczyna snuć swoje opowieści – uśmiecha się bardzo często, mimo że nie zawsze te opowieści są zabawne.

Czasami zdarzają się smutne, przerażające wręcz, albo nostalgiczne, nastrojowe, poruszające. Jak to w życiu, a życie urodzonego jeszcze przed wojną pana Grzegorza zawsze było bardzo barwne.

Wydanie trzecie „Gdzie Pliszka płynie z wolna” (zmienione – jak podkreślił autor na okładce) miało być tym ostatnim. – Trzecia miała czarną okładkę, miała być ostatnią i miała zostać rozdana… na cmentarzu – znów pan Grzegorz uśmiecha się szelmowsko. I nie do końca wiadomo, czy to prawda, czy żartuje.

W każdym razie, ostatnią nie jest, bo już w druku jest czwarta, powinna ukazać się w listopadzie.

– Co pana zatem skłoniło do sięgnięcia znów po pióro? – pytam.

– Przedziwne zdarzenie w moim domu. To akurat był czas, gdy byłem taki – można powiedzieć – „rozdeptany”. Niedawno pochowałem brata, wcześniej siostrę, kilka tragedii nałożyło się w krótkim okresie. Jest słoneczny, ciepły dzień, siedzę w fotelu i piję kawę. I nagle słyszę jakieś ni to skrobanie, ni to pukanie w sieni. Patrzę, do pokoju wchodzi wielki, czarny pies i idzie prostu na mnie. Przychodzi do mnie i mnie obwąchuje. Myślałem, że ktoś nim idzie, a on był sam. Mignęło mi przez myśl, że jak na mnie skoczy, to koniec. Ale on jest spokojny, kładzie się koło stołu. Wtedy ja biorę skibkę chleba, smaruję, daję mu. Zjadł. Wziąłem drugą i rzuciłem za dom – poszedł, też zjadł. Zamknąłem za nim drzwi, a on poszedł po schodach i gdzieś przepadł. Widziałem do pierwszy raz w życiu i nigdy więcej go nie zobaczyłem. Tak się złożyło, że następnego dnia przyjechali do mnie znajomi. Opowiedziałem im o tym zdarzeniu, a oni do mnie: „To przyszedł twój brat!”, którego kilkanaście dni wcześniej pożegnałem na cmentarzu w Lesznie. Myślałem o tym, wszystkim, myślałem i myślałem. I w końcu coś mnie tknęło, usiadłem za stołem i zacząłem pisać! I to zdarzenie właśnie spowodowało, że napisałem czwartą książkę, dedykując ojcu.

– A nie bratu?

– Nie, na razie jeszcze ojcu. Wypada chyba teraz, żeby… napisać i piątą i zadedykować bratu – pan Grzegorz znów śmieje się szeroko. I od razu dodaje: – A wie pan, to drugie takie zdarzenie bardzo podobne w moim życiu. Moja pierwsza żona, z którą 30 lat mieszkaliśmy na Pliszce, miała pseudonim „Słonka”. Wszyscy na nią tak mówili. I wszyscy uważali, że jesteśmy bardzo szczęśliwą parą. Tyle lat razem, wspaniałe dzieci wychowaliśmy. A myśmy się po 30 latach rozstali… Po latach w dniu Kultury Łowieckiej w Bytnicy spotkałem przyjaciółkę mojej byłej żony i zaczęliśmy wspominać minione lata i „Słonkę”. Proszę sobie wyobrazić, że wracając, przy samej rzece Pliszce, tam gdzie nasza leśniczówka Barcice, właśnie wtedy, po tych naszych wspomnieniach o „Słonce”, z kałuży oświetlonej reflektorami zerwał się ptak, słonka właśnie! Zrobiła kilka piruetów w powietrzu i poleciała w kierunki leśniczówki, gdzie z moją „Słonką” przeżyliśmy 30 lat. Wielokrotnie tamtędy jeździłem i nigdy nie widziałem tam tego gatunku ptaka! Wróciłem do domu, strzeliłem kielicha i zacząłem pisać pierwszą „Pliszkę”, gdzie znalazł się rozdział „A moja Słonka żyje”.

– Piękna historia. Wcześniej, przed „Pliszkami” też ciągnęło pana do pisania?

– O, jeszcze jak! Pierwszy raz sięgnąłem do pióra tuż po wojnie, będąc jeszcze w… piątej klasie!

– O proszę!

– A właśnie. Wie pan, bo to jest tak, że ja chyba po prostu w genach oprócz łowiectwa i sportu mam zakodowane jakieś pisarstwo. Sam nie wiem jak to nazwać. W każdym razie w piątej klasie zacząłem pisać w grubym brulionie coś, co sobie zatytułowałem „Chłopiec z karabinem”.

Ten chłopiec to miał być pan?

– Tak. Zacząłem pisać o chłopcu, który w czasie wojny był tak młody, że nie mógł mieć tego karabinu, nie mógł walczyć, nie mógł strzelać. Całkiem sporo tego napisałem.

– Ma pan do dziś tę pamiątkę?

– Nie, przepadła. Dowódca mojego oddziału kazał… zniszczyć!

– Jak to?

– W siódmej czy ósmej klasie zorganizowaliśmy tak zwane „Maki” – Małą Armię Krajową w Gostyniu po zakończeniu wojny. Zresztą moi kuzyni Szymańscy zorganizowali wtedy oddział Zawiszy. To były dwie jednostki na terenie powiatów Rawicz, Gostyń, Leszno zrzeszające młodzież gimnazjalną po upadku oddziału partyzanckiego AK, który działał na terenie poznańskim. Oni dostali wyroki, a my – gówniarze – zaczęliśmy się bawić w partyzantkę. Dowódca uznał, że trzeba zniszczyć brulion, bo był zbyt niebezpiecznym dowodem na wypadek wpadki.

– Wielka szkoda, dziś po tylu latach to mogła by być fantastyczna pamiątka…

– Część tej mojej pierwszej książki wykorzystałem podczas konkursu literackiego w szkole. A poprawiała mi to stylistycznie moja siostra, która później została redaktorem gazety „Ziemia Gostyńska”. Mieliśmy w rodzinie wszyscy jakieś takie inklinacje do pisania, jak widać.

– Zresztą tu, w Torzymiu, na początku lat 90. pan też redagował gazetę, pismo KPN „Ziemia Torzymska”.

– Zawsze lubiłem coś napisać. Niegdyś, gdy ogłoszono konkurs literacki (ogólnopolski – red.) Eugeniusza Paukszty „Małe ojczyzny”, ktoś mnie namówił, bym wysłał na niego swój tekst. Usiadłem przy stole (tu pan Grzegorz pokazuje na mebel, który wciąż stoi w jego mieszkaniu – red.), i w pół dnia napisałem pięć stron. Wysłałem i zostałem wyróżniony. Mało tego, ktoś stwierdził, że to jest tekst nadający się na scenariusz filmowy!

– No proszę, to wiele nie brakowało, a zostałby pan jeszcze scenarzystą.

– A żeby pan wiedział! Na dodatek miałem wtedy dobry kontakt z Krzysiem Toeplitzem, który przyjeżdżał tu, do mnie na urlopy, czy to na Pliszkę, czy do Torzymia. Zainteresował się tym moim tekstem i hasłem o scenariuszu, ale to było niedługo przed jego śmiercią. Koniec końców nie zdążyliśmy już z tym nic zrobić. Po śmierci Krzysia coś siedziało we mnie, co zmuszało mnie, by kontynuować to moje pisarstwo.

– Mówi pan, że czwarta „Pliszka” dedykowana jest ojcu, Marcelemu.

– Ojciec jako 16-latek walczył w Powstaniu Wielkopolskim. Był za młody na walkę na froncie, więc go wyrzucili z oddziału frontowego, ale dalej służył w koszarach i w ochronie biura naszej gostyńskiej falangi. Potem jako 18-latek w 1920 roku pojechał z oddziałem ułanów z Leszna bronić Warszawę. Ta historia często jest przemilczana, a to pułki z Wielkopolski pomogły wygrać wojnę z sowietami! Proszę sobie wyobrazić, że część oddziałów przemieszczała się pieszo albo konno, bo nie chciano jechać pociągami, przy których mnóstwo było szpiegów i konfidentów sowieckich. Zresztą ojciec dwa razy ruszał na odsiecz stolicy. Raz na koniu, raz na rowerze.

– Jak to, na rowerze?

– Ano tak. To już było w 1939 roku. Mój ojciec, jako że bardzo dobrze znał język niemiecki, miał w Obronie Narodowej w Gostyniu (nawiasem mówiąc dowódcą był burmistrz Gostynia – mój stryj Hipolit) za zadanie dowodzić oddziałem podsłuchowym. Po cywilnemu, na rowerach, mając radiostację jeździli i przekazywali informacje o ruchach wojsk. I tak dojechali wraz z frontem aż do Warszawy! Mój ojciec był potężnej postury 120 kilo wagi – jak on a tym rowerze przejechał te 400 kilometrów, to ja nie wiem. I to jeszcze klucząc, ukrywając się przed Niemcami.

– A potem jeszcze do was wrócił?

– No, nie. Został zamknięty w obozie jenieckim i… całe szczęście.

– Dlaczego?

– Bo w Gostyniu Niemcy przygotowali do rozstrzelania listę 40 osób zaangażowanych w obronę miasta. Był na niej mój stryj, którego rozstrzelano na moich oczach, był na niej i mój ojciec. No, ale on był wtedy właśnie w obozie jenieckim i zanim Niemcy się go doszukali, dał drapaka i uciekł na Lubelszczyznę. A my, ponieważ nas wysiedlono, ruszyliśmy za nim i w 1940 wszyscy znaleźliśmy się w Lubelskim, gdzie przeżyliśmy całą okupację.

– Ale po wojnie wróciliście całą rodziną.

– A wcale nie było to takie oczywiste. Ojciec miał zawsze ciągoty do wschodu i nie paliło mu się do powrotu. Koniec końców jednak mama postawiła na swoim, bo to ona najbardziej chciała wracać na rodzinne tereny. Zresztą, podobnie jak w 1939, ojciec znów wtedy o włos uniknął śmierci. Po wyzwoleniu w lipcu 1944 roku, gdy ojciec ujawnił się jako oficer AK, przez tydzień był torturowany przez UB, niemal zakatowali go na śmierć. Uratował nas Żyd, któremu zaś my pomagaliśmy w czasie wojny i okupacji. Tak się zdarzyło, że ten Żyd, pewnie komunista, po wojnie został starostą w Łukowie. I tylko dzięki niemu ojciec został wyrwany z łap ubeków i śmierci. Do dziś pamiętam ten obraz, gdy zakatowany ojciec ściągany jest z wozu, którym został przywieziony do domu. Wtedy przetrwał, ale tak podupadł na zdrowiu, że koniec końców zakończył żywot mając 58 lat.

– Jak pan tak o tym opowiada, to przyznam, że historia pańskiego ojca faktycznie nadaje się na książkę, a nawet właśnie na scenariusz filmowy.

– Wie, pan, mój ojciec to była barwna postać. Przed wojną był kimś! Miał wielką posiadłość, zakłady rzeźnickie, salami eksportował nawet do Londynu! Pamiętam, jak w niedzielę odświętnie ubrany w białą marynarkę i biały kapelusz jeździł bryczką. A po wojnie pod koniec lat czterdziestych przyszło mu rozwozić węgiel. Tak wyglądała nasza historia, więc nie ma się co dziwić, że w 1949 roku zakładałem „Maki”. Ta nasza gówniarzeria, że tak powiem, tak się bawiła w wojnę, że nawet dostałem rozkaz wykonania telefonu do dyrektora huty szkła z… wyrokiem śmierci!

– Gdy pana słucham i czytam karty pańskich książek pełne często drobnych faktów, dat, imion, nazwisk, detali, nie mogę wyjść z podziwu dla pańskiej niesamowitej pamięci.

– Koledzy, którzy czytują moje książki, też pytają, jaką mam receptę na pamięć. A ja im mówię – kochani, żeby ćwiczyć pamięć, to co wieczór gdzie indziej kładę swoje protezy i rano muszę sobie przypomnieć, gdzie je położyłem poprzedniego wieczoru!

***

Tu pan Grzegorz wybucha śmiechem, a ja znów nie wiem, czy mówi poważnie, czy żartuje.

***

– Swoją drogą, panie Grzegorzu, wspominał pan o tym, że w nowej książce będzie też trochę o genealogii pańskiej rodziny i to będą znów fascynujące rzeczy.

– A, tak. Zastanawiałem się, skąd nazwisko „Niestrawski”? I składając różne historie i fakty, doszedłem do wniosku, że mój pra, pradziad nazywał się Niestrołowski i był oficerem carskiej armii w czasach naszych narodowych powstań. A pochodził z rodziny bojarów ruskich. Dzięki mojej dociekliwości znalazłem nawet teren, skąd Niestrołowscy pochodzą. To 60 km od Lwowa na północ, tam, gdzie polskie miasto Żółkiew, ale za rosyjskich czasów Niestierow – właśnie o tym piszę w czwartej książce. Mapka też będzie. Przypadek sprawił, że pojechałem tam kiedyś nawet na polowanie! A ten oficer carski – tak się złożyło – zakochał się w Polce. I tu nakupił terenów, nawet jakąś kamienicę. Nie dziwota, że mój ojciec miał te ciągoty na wschód. Zawsze mówił, że naród rosyjski to porządny naród. Tylko system komunistyczny sprawił, że Rosjanie robili, co robili.

– Pański ojciec miał fascynującą historię życia, pan ma fascynujące życie. Jaką ma pan radę dla młodych Grzegorzów, żeby też przeżyli ciekawe życie?

– Niezbyt mocno oglądać się za siebie. Ale, gdy się jednak od czasu do czasu za siebie spojrzy, oby nie było zdarzeń, za które Grzegorz musiałby się wstydzić. Uważam, że świat ginie, ale my ginąć nie miejmy za sobą sytuacji, których trzeba byłoby się wstydzić.

Rozmawiał Marcin Kalita