Pewnie bardzo dobrze kojarzycie plenery i warsztaty rzeźbiarskie, które od ładnych kilku lat organizowane są w Torzymiu. To dzięki artyście z Pniowa, panu Grzegorzowi Zygmańskiemu, zjeżdżają tu znamienici rzeźbiarze z całej Polski, aby w nich uczestniczyć. Tyle, że samego pana Zygmańskiego już nikt z urzędników gminy nie zaprasza. Ostatnio o edycji plenerów ich inicjator dowiedział się… przypadkiem od swoich kolegów.

Telefon od znajomego

Znakomicie, że się znów spotkamy, bardzo się cieszę. Jedziemy właśnie do Torzymia – takiej mniej więcej treści telefon odebrał artysta od jednego ze swoich licznych znajomych. Ucieszył się, bo lubi towarzystwo ludzi, przyjaciół. Kocha się z nimi spotykać, rozmawiać, gawędzić. Godzinami. – Ale z jakiej okazji? – spytał jednak zaciekawiony. – No jak to, to ty nic nie wiesz? Przecież na plener do was przyjeżdżamy! – usłyszał.

I tak to dowiedział się o plenerze z przypadkowej rozmowy człowiek, który sobie te plenery wymyślił, a potem przez 4 lata przekonywał do nich wydeptując ścieżkę do burmistrza Stanulewicza i do dyrektora TOK który jest przecież jego sąsiadem, no i sołtysem Pniowa.

Ale już i w ostatnich latach na plenerach, gdy jeszcze mistrz rzeźby z Pniowa w nich uczestniczył, traktowano go po macoszemu. Gdy dyrektor Kuchnio na zakończenie wyczytywał całą litanię podziękowań – władzom gminy, sponsorom, mniej lub bardziej przypadkowym osobom – zdarzyło się, że dla lokalnego artysty dobrego słowa brakowało. Choć to on wymyślił, przekonywał, wychodził, wydreptał. Bez niego o plenerach nikt by nie pomyślał, bo niby kto miałby to zrobić?

– A nie zapomniałeś o kimś, dyrektorze? – upomniała się głośno jedna z koleżanek pana Grzegorza, mocno zniesmaczona całą sytuacją.

– Raczej nie…

– A Grzegorz?

– A… przepraszam.

Jakie złote ręce? Brudne!

Gdy pytam pana Grzegorza, czy mu nie jest przykro, że doceniają go na całym świecie, a tylko w gminie, gdzie mieszka, jakoś nagle przestali, tylko wzrusza ramionami, za to jego żona zauważa: najtrudniej być prorokiem na własnym podwórku…

– Panie, ja zawsze byłem otwarty na ludzi! Ale jak się na kimś sparzę, to nie ukrywam, w bawełnę nie owijam, mówię wprost, bo język mam niewyparzony. Powiem, co myślę, i uważam sprawę za zamkniętą – dorzuca pan Grzegorz.

W gminie Torzym nie wszyscy zdają sobie sprawę, jaki skarb zamieszkał w Pniowie kilkanaście lat temu.

Złote ręce! – z podziwem rzucił kiedyś jego przełożony patrząc na spracowane dłonie pana Grzegorza. – Panie, jakie tam złote? Brudne! – odparł artysta bez namysłu. Ale to szef Zygmańskiego miał rację. Gdy patrzy się na dorobek życia całej rodziny Zygmańskich, to jednak faktycznie trzeba przyznać – złote ręce.

W swoim życiu wykonywał – i nadal po części wykonuje – pracę rzeźbiarza, malarza, kowala artystycznego, stolarza, murarza, ogrodniczego, ślusarza, nauczyciela, wychowawcy, innowatora na linii produkcyjnej, kreślarza, specjalisty od rysunków technicznych i całe mnóstwo innych zajęć, których jest tak wiele, że aż trudno zliczyć. A najważniejsze, że państwo Zygmańscy wychowali piątkę dzieci, z których każde skończyło studia i zdobyło zawód.

Od Hiszpanii po Ural

Prace pana Grzegorza – głównie te rzeźbiarskie, najbardziej znane – można znaleźć w każdym zakątku Polski.

Niektóre powstawały na zamówienie, inne z artystycznej potrzeby autora, nad niektórymi praca trwała dłużej, inne zdarzało się robić w ekspresowym tempie jak całkiem niedawno pomnik Danuty Siedzikówny – „Inki”, gdy pan Grzegorz musiał zastąpić chorego kolegę, a terminy goniły jak diabli.

Ba, jak można przeczytać w broszurze Stowarzyszenia Kraina Szlaków Turystycznych Lokalna Grupa Działania, dzieła Zygmańskiego można spotkać od Hiszpanii aż po Ural.

– A wie pan, że ja sam nigdzie tam nie byłem? Ale poznałem mnóstwo osób z całego świata, które u mnie te rzeźby zamawiały, a potem wywoziły w świat – wyjaśnia artysta.

Pan Grzegorz zawodowo przepracował wiele lat w zakładach cementowych Lafarge, gdzie wśród kierownictwa wielu było obcokrajowców. Wszystkich jego prace zachwycały. A firma miała blisko 70 oddziałów na całym świecie.

Do tego kontakty z rozsianych po całej Polsce plenerów. Międzynarodowe towarzystwo. Wybitne nazwiska świata artystycznego Włoch, Hiszpanii, Rosji, całej Europy.

Kogóż człowiek o złotych rękach w swoim życiu nie poznał! Karol Wojtyła – jeszcze, gdy ten był kardynałem, arcybiskup wrocławski Henryk Gulbinowicz, niezapomniany profesor Zinn (ten od legendarnego programu telewizyjnego „Piórkiem i węglem”), a nawet… generał Jaruzelski, który swego czasu przypinał mu brązowy krzyż zasługi.

– Panie, czemu, za co? Do dziś nie mam pojęcia, w partii nigdy nie byłem – śmieje się pan Grzegorz.

Blisko było współpracy z jednym z największych polskich reżyserów filmowych Jerzym Hoffmanem, dla którego Zygmański przygotowywał projekt scenografii do jednej ze scen „Starej Baśni”.

I tak dzięki tym licznym znajomościom rzeźby rozjeżdżały się po świecie. Jedna z nich trafiła nawet na Wyspę Wielkanocną, a inna do Muzeum Oceanii w Australii! Bo okazała się tak wyjątkową.

W kuźni urodzony

– Gdy słucham pańskich opowieści, mam wrażenie, że pan nie jedno życie przeżywa, ale kilka naraz, albo że pańska doba ma 72 godziny, nie jak nasza, 24 – rzucam z niedowierzaniem. – Jak pan dał sobie z tym wszystkim radę?

Chwila zastanowienia, ale nie ma takiej siły, żeby pana Grzegorza zbić z pantałyku!

– Jak dałem radę? Przeżyłem! Jakoś tak wyszło. Może dlatego, że ja uparty człowiek jestem. No i chyba romantykiem się urodziłem!

– W kuźni! Żelazny człowiek, znaczy się – dopowiada żona.

– Jak to w kuźni?

– Ano tak. To był 1955 rok. Był dom, przybudówka, kuźnia. Ojciec pomagał w kuźni dziadkowi. Było wtedy pierońsko zimno, jak mi opowiadali. Mama poszła do nich na obiad prosić i w tym momencie… doszło do rozwiązania. Ojciec jak stał, tak wskoczył na rower po akuszerkę jechać, a ja urodziłem się właśnie tam – w kuźni! Potem, jak miałem dwa lata, głowę sobie o kant pieca rozwaliłem, ale… przeżyłem – tu pan Grzegorz pokazuje pokaźny ślad na czole, który jeszcze dziś świadczy, jak potężne musiało to być uderzenie.

Jako mały kajtek zasłynął w rodzinie też tym, że na bosaka wbiegł na rozgrzane blachy, na których rosło przy piecu ciasto drożdżowe. Nawet nic nie poczuł.

– Człowiek z żelaza – powtarza żona.

Dzieciństwo w Pakości

A jak ten „człowiek z żelaza” został artystą? Jak wszystko w jego żywocie i to okazało się zdarzeniem niezwykłym.

Zaczęło się od wizyty w klasztorze Franciszkanów w Pakości, gdzie się urodził i gdzie spędził dzieciństwo:

– Byłem gówniarzem, miałem z 8 lat, może nawet nie 8. Jako mały chłopak byłem dzieckiem wolności. Gdzie chciałem, to szedłem, co chciałem, to robiłem. A kiedyś matka wysłała mnie do kościoła, żeby dać na mszę w jakiejś intencji. No, ale gdy mnie zakonnik spytał, po co przyszedłem, to… zapomniałem. A on tak patrzy na mnie i pyta – a to może ministrantem chcesz być? A czemu nie, to też może być – odparłem. I zostałem na 12 lat ministrantem.

Dlaczego to ważne? Ano dlatego, że podczas remontu w klasztorze w Kalwarii Pakoskiej odnawiano przepiękne freski. Młodego Grzesia fascynowało to tak bardzo, że pewnego dnia zakradł się, gdy nikt nie patrzył, i wdrapał po drabinie aż pod samo sklepienie, by obserwować tych dziwnych ludzi, którzy rozbili tak fascynujące rzeczy.

Tam znalazł sobie otwór nad chórem, przez który – 15 metrów nad ziemią – podpatrywał artystów. Wreszcie dostrzegł go jeden z majstrów, ale szczęśliwie nie pogonił. Posadził w bezpiecznym miejscu na rusztowaniu, żeby Grześ sobie patrzył, a przy okazji tłumaczył chłopcu różne rzeczy. A Grześ złapał artystycznego bakcyla, który potem naznaczył całe jego dorosłe życie.

Gdy miał 15 lat i rysował przeróżne afisze, ogłoszenia, gazetki na potrzeby parafii, opiekun kościoła zlecił mu rzeźbienie drewnianych ławek, które stoją w Pakości do dziś właśnie z płaskorzeźbami młodego Zygmańskiego.

– Ani nie wiedziałem, jakie drewno jak się obrabia, ani nie miałem odpowiednich narzędzi. Jak tu się zabrać do tego? Nie miałem pojęcia, ale koniec końców zrobiłem.

– No to, jak je pan zrobił? – dopytuję.

– Narysowałem szablon, wziąłem młotek i zacząłem „pukać”. I tak mi to wszystko wyszło, że te moje ławki stoją tam do dziś!

Pół piwnicy puszek farby

Artystyczna dusza młodego Grzegorza wodziła nie tylko za rzeźbą, także malarstwo zaczęło go bardzo pociągać. Jak robić piękne malunki? Usłyszał, że to farbami olejnymi się robi – no to zaczął po całej wsi biegać i zbierać, co komu zostało z malowania lamperii. Z pół piwnicy puszek się uzbierało. Ale poza tym, że nic nie wiedział o farbach, nie wiedział też o gruntowaniu, podkładach, płótnach, cała materia nie okazała się aż tak prostą, jak się nastolatkowi zdawało.

– Próbowałem bez gruntowania, ale to wszystko mi ciekło. Powiedziałem sobie więc wreszcie, że trzeba trochę o tym poczytać. O i dopiero wtedy się dowiedziałem, że są specjalne farby do malowania obrazów. Gdy miałem w rękach komplet 24 farb znanej wtedy firmy z Krakowa, to dopiero byłem w siódmym niebie.

Pozytywnie zakręcony

Pan Grzegorz zaczął malować, z czasem zaczął także poważniej brać się za rzeźbiarstwo – coraz sprawniej technicznie, coraz więcej i więcej. Niespotykana energia nakręcała go do robienia co rusz nowych rzeczy. Zaczęły się pierwsze spotkania z innymi artystami, pierwsze wystawy, warsztaty, plenery. I poszło już z górki.

Rzeźby artystyczne, okolicznościowe, mnóstwo zegarów – tak, zegary świetnie się sprzedawały.

Upodobał sobie rzeźbę monumentalną. Sławę zyskał jego „Stolem Kaszubski” w Sominach (6,80 m), a potem w Ostródzie nad jeziorem Drwęckim stanęła rzeźba wysoka na 7,80 metra. Z tej okazji dzieło i jego autor doczekali się nawet wiersza na swoją cześć – „Ballada Zygmańskiego”, a „Teleexpress” przyznał mu tytuł „Człowieka pozytywnie zakręconego”.

46 lat pracy zawodowej

Ale, trzeba dodać, że póki pan Grzegorz był w sile wieku, działalność artystyczna była tylko poboczną, dodatkową. Cały czas pracował i przepracował zawodowo 46 lat. Z wykształcenia ślusarz-kowal po zawodówce, poprzez maturę i dodatkowe kształcenie doszedł do pracy w biurze konstrukcyjnym, roli innowatora w wielkim międzynarodowym koncernie, specjalisty od kreślenia skomplikowanych rysunków technicznych w jednym z najbardziej zaawansowanych programów graficznych – AutoCAD. Cokolwiek robił, okazywał się człowiekiem nie do zastąpienia.

Rajdy po górach

Dorzućmy do tego jeszcze pracę dydaktyczną – kilkanaście lat jako nauczyciel w przyzakładowej szkole. Nauczyciel, wychowawca – jak się okazało – z powołania. Bo to nauczanie nie ograniczało się tylko do godzin lekcyjnych w szkole.

– Przez 17 lat organizowałem rajdy po Polsce młodzieży często z ciężkim charakterem, wziąłem ich pod swoje skrzydełka. A trzeba było im pomagać na różne sposoby. Nasze rajdy górskie zaś to było coś! 13,5 tysięcy kilometrów przeszedłem z młodzieżą: wszystkich 14 tras w Górach Świętokrzyskich, Kamienna Góra, Kowary, Jarkowice, Lubawka, Okraj. Gdzie myśmy nie byli! A po dniach marszu siedzieliśmy przy ognisku, snułem opowiadania, wiele o historii Polski, o której pamięć trzeba dbać. Bywało też, że nasi podopieczni do nas przychodzili, do domu, placek żona piekła, siadało się i rozmawiało – wspomina.

– Spędziłem najwspanialsze chwile życia z młodzieżą, a dziś patrzę na tę naszą współczesną młodzież i na współczesną szkołę z przerażeniem – ze smutkiem kiwa głową pan Grzegorz.

Smutna historia

Niestety, w tym wszystkim, co fascynujące, jest też i smutna historia. Historia, która bezpośrednio wiąże się z tym, dlaczego państwo Zygmańscy porzucili Kujawy i przenieśli się w 2004 roku do gminy Torzym.

Kilka miesięcy wcześniej w wypadku zginą ich syn Zbyszek. Najpierw był niepokojący komunikat od dyrektora: dzwonili z policji, syn miał wypadek. Potem nerwowe szukanie po szpitalach, bo dyżurny policjant nie wiedział, gdzie syna zabrano. Wreszcie porażająca diagnoza lekarska – syn w śpiączce i już z niej nie wyjdzie. Zdruzgotany pień mózgu. Lekarze dawali trzy dni życia, przeżył jeszcze cały miesiąc – najpierw w szpitalu w Bydgoszczy, potem w hospicjum w Toruniu.

Trzeba było jakoś przez to wszystko przejść, ale to przecież emocje nie do wymazania. Rodzicom każdy zakątek, każde miejsce, każdy znajomy przypominały ukochane dziecko. Musieli coś z tym zrobić, by spróbować żyć dalej. Zdecydowali się na emigrację w inny rejon Polski – przez przypadek tym rejonem okazała się gmina Torzym.

Kierunek – nasza gmina

Najpierw był Garbicz, potem Pniów, gdzie nadarzyła się okazja do kupienia połowy domu. Domu-rudery, a w zasadzie tylko murów budynku, bo nic innego tu się do niczego nie nadawało.

– Pamiętam, 1 grudnia wylałem fundament pod piec co, napaliłem w starym piecu, który się rozwalał, no i w kufajce siedziałem na środku kuchni i lutowałem kolanka – wspomina pan Grzegorz.

No, ale przecież na złote ręce trafiło. Dziś wyremontowany dom w Pniowie jest pełen literatury i oczywiście sztuki – dzieł obojga państwa Zygmańskich. W klimatycznym ogrodzie można sobie posiedzieć na fotelu w drewutni albo podziwiać budowę kuźni, która ma być oczkiem w głowie gospodarza. Nie tylko miejscem pracy, ale i miejscem spotkań.

– Nie wiem, czemu mnie tak ludzie lubili i nadal lubią – śmieje się artysta, którego dzieła można podziwiać dziś oczywiście także w naszej okolicy. Św. Florian w Torzymiu, Katarzyna Aleksandryjska w Rzepinie, szopka w Pniowie – to tylko wybrane przykłady z wielu prac. Miał być też park historii Polski w Kownatach, ale skończyło się na Majalandzie bez historii Polski.

– W życiu wszystko robię, tylko jednego nie – nie kłamię. A jak walę, to prosto w oczy, czy ktoś się chce gniewać czy nie – przyznaje pan Grzegorz. A w jego oczach widać, że już ma nowe pomysły, nowe idee.

Człowiek o złotych rękach. Nie ma najmniejszych wątpliwości.

Marcin Kalita