O rozmowę dla tego wydania gazety „Forum” poprosiliśmy Piotra Mazurkiewicza. Człowieka wielu talentów, przedsiębiorcę, który blisko 30 lat temu wyjechał z Torzymia do… Luksemburga, by tam mieszkać, żyć, prowadzić swoją firmę, co czyni z sukcesami.
Luksemburg to jeden z najbogatszych krajów Europy, ale też jeden z najbardziej wymagających, jeśli chodzi o przybyszów. Rodowity torzymianin świetnie sobie z tymi wymaganiami poradził i może być przykładem na to, jak dzięki zapałowi do pracy radzić sobie w wielkim świecie.
Zacznijmy może od tego, co dziś wszystkich nas najbardziej dotyka. Oczywiście pandemia. Jak Luksemburg sobie z nią radzi?
PIOTR MAZURKIEWICZ: W kraju nie ma w tej chwili praktycznie żadnego lockdownu. Wszystko jest pootwierane, wszystko funkcjonuje normalnie. Jedyne ograniczenie, jakie wprowadzono, to godzina policyjna od 23 do 6 rano. Nie wolno wychodzić z domu, ale nie spotkałem się jeszcze z żadną opinią, by ktoś miał z tym jakiś problem. Tu panuje atmosfera udzielania sobie nawzajem pomocy a nie przeszkadzania, to dotyczy też policji. Ludzie starają się zachowywać społeczny dystans, chodzić w maskach, także w pomieszczeniach.
A służba zdrowia? Przypuszczam, że to zupełnie inny świat.
Powiem z własnego doświadczenia – moja mama choruje na raka od ponad roku. Ostatnią chemię w Polsce miała w lipcu, a skierowanie do onkologa dostała dopiero na grudzień. Wkurzyłem się na to, zabrałem mamę do siebie, ubezpieczyłem i… w zaledwie tydzień, dwa wszyscy lekarze byli załatwieni, wszystko zadziało się bez żadnego najmniejszego problemu. Służba zdrowia normalnie pracuje, jedynym problemem jest to, że nie można wejść do szpitala.
W Polsce niestety mamy strach, niepewność i kłopoty z niewydolnym systemem służby zdrowia. I nie dotyczy to tylko COVID.
Moja mama pracowała w służbie zdrowia przez 35 lat i nagle wszyscy zostawiają ją na boku, bo już jest w takim wieku, że się praktycznie nie nadaje do leczenia… To przykre. A potem patrzę na to, co dzieje się w takim kraju jak Luksemburg i okazuje się, że wszystko może działać, chociaż jesteśmy niby krajem podwyższonego ryzyka. Ale też dlatego tutaj wszyscy robią testy, wszyscy. Jest to świetnie zorganizowane i darmowe. Mamy specjalne karty czipowe, podjeżdża się samochodem, testuje i najczęściej w ten sam dzień dostajemy wiadomość na telefon czy jest negatywny, czy pozytywny. Luksemburg ma około 600 tysięcy mieszkańców, ale codziennie do pracy przyjeżdża 200 tysięcy ludzi z zagranicy. Oni oczywiście też się tu testują, bo też mają prawo do tego. Dlatego mamy stosunkowo wysoki odsetek wykrywalności, ale z drugiej strony bardzo niski odsetek zgonów. Trzeba dodać, że jest bardzo duża pomoc od państwa, także dla firm.
Co pana tak wywiało do tego Luksemburga?
Miałem 18 lat i uczyłem się zawodu tapicera, a że dość byłem bystry, zacząłem trochę sam „kreślić” meble. Dzięki ojcu dostałem się do studia tapicerskiego, gdzie właśnie w Luksemburgu robiono prototypy dla niemieckich firm. Po roku dostałem już legalną pracę, no i tak zostałem tutaj. Przez 10 lat pracowałem na czyjś rachunek, a potem sam przejąłem zakład wykupując go.
Czym się zajmujecie?
Tapicerką, renowacją starych mebli, ale też dekoracjami wnętrz, które robimy naprawdę na najwyższym poziomie, z drogich materiałów. Do tego tapety, zasłony. Cały czas firma się rozwijała. Kupiłem kilka budynków, zrobiłem sobie mieszkanie i swoją pracownię. W tej chwili pracuje u nas 6 osób. Niby nie tak dużo, ale na dziś to wystarczy. Mamy swoją renomę, zdarza się, że klienci po trzy miesiące czekają na zrealizowanie zamówienia.
A następny krok rozwoju?
Mam też inne plany, nawet już w trakcie realizacji. Oprócz budynków kupiłem też silos, część starego, holenderskiego młyna. Doszukaliśmy się historycznych wzmianek, starych szkiców i notatek o nim i proszę sobie wyobrazić, że ta jego historia sięga XIV wieku! Ma niesamowitą, drewnianą strukturę, niesamowite łączenia elementów. Chcę – oczywiście przy jej zachowaniu – wybudować niewielki apartamentowiec na sześć, siedem mieszkań w połączeniu z małą restauracją. To będzie ciekawy projekt dofinansowany przez ministerstwo kultury. To zresztą charakterystyczne dla naszej wioski Manternach – to mała mieścina około 400 mieszkańców, ale sporo w niej przedsiębiorców. Jeden z sąsiadów buduje stolarnię na podobieństwo słynnej… opery w Sydney. Ot, taka ciekawostka. Cały czas u nas coś się dzieje.
400 osób to mniej niż w Boczowie czy Gądkowie, ale tu tylu przedsiębiorców nie ma.
Tu jest całkiem inna infrastruktura. Cały Luksemburg jest bardzo ciekawie położony, widoki są przepiękne. Góry, jeziora, także sztuczne, a nasza wioska położona jest do tego niedaleko rzeki Mozeli. Do tego winnice, zamki. Wydaje mi się, że to jest taka perełka w Europie. W Luksemburgu w zasadzie są same… wioski. Jak ktoś mówi „jadę do miasta”, to znaczy, że jedzie do stolicy. Choć to nie jedyne miasto w Luksemburgu. Mieszkam tu prawie już 30 lat. Zaprzyjaźniłem się z wieloma ludźmi. O, właśnie dziś, gdy pan zadzwonił, rano trzeba było z czymś tam pomóc sąsiadce, to skrzyknęliśmy się w szóstkę, wypiliśmy kawę, zrobiliśmy co trzeba i na odchodnym jeszcze ode mnie po polskim piwie sąsiedzi dostali.
Siłą rzeczy przez tyle lat musiał pan wtopić się w ten krajobraz.
Dla Luksemburczyków zawsze będę Polakiem, oni nawet tak mówią: gdzie? A u Polaka! Albo: w Manternach, tam, gdzie ten Polak mieszka. Nigdy się tego nie wypierałem, normalnie mówię po polsku nie kalecząc naszego języka, do Polski często przyjeżdżam, prowadzę interesy, często do Polski przywożę swoich znajomych z Luksemburga. Właśnie w kwietniu miałem do Torzymia zabrać mera mojej miejscowości, to starszy, 70-letni pan. Niestety, koronawirus to storpedował, ale mam nadzieję, że jeszcze to się uda. Tu jest wiele osób, które interesują się historią, II wojna światową i tym, co stało się po niej.
Luksemburg słynie z rewitalizacji terenów i obiektów. Takich jak słynne osiedle na terenach po hucie Belval. Torzymowi… też by się przydało.
Tak – Belval to coś niesamowitego. Mój znajomy ma tam restaurację. Na terenie tej starej huty wybudowano osiedle ze wspaniała infrastrukturą głównie z myślą o ludziach młodego pokolenia. A w Torzymiu? Brakuje przede wszystkim obwodnicy, bo przy obwodnicy powstają zazwyczaj duże inwestycje, które mogą utrzymywać całą gminę. Zbudowano Majaland, który był świetnym pomysłem, tylko kompletnie niewykorzystanym. Skończyło się na tym jakbyśmy postawili kiosk z gazetami w szczerym polu i czekali aż ludzie sami przyjdą do nas. Nie przyjdą sami, musi coś gdzieś dookoła powstać. Nikt nie pójdzie kupić gazetę do przykładowego kiosku Ruchu, który stoi gdzieś na polu, bo to się mija z celem. Jakby była taka obwodnica Torzymia, wydaje mi się, że inwestorzy pchaliby się drzwiami i oknami, rynek pracy inaczej by wyglądał, więcej podmiotów płaciłoby podatki, coś by się ciągle działo. Ci, którzy jadą autostradą, mieliby więcej miejsc, sposobności, by tu zjechać, choćby napić się kawy, coś kupić.
Jak postrzega pan Torzym po tylu latach za granicą?
Jestem sentymentalnym człowiekiem i wspominam Torzym zawsze z moich młodych lat. Dość wcześnie wyjechałem do szkoły do Poznania, ale co tydzień przyjeżdżałem. Moi rodzice stąd pochodzą. Ojciec niestety już nie żyje, ale często ten dawny Torzym wspominamy z mamą. Ot. choćby torzymskie kino Medyk, które mój ojciec założył, a potem w nim pracował. To były fajne czasy, oni potrafili tam wtedy zorganizować najgłośniejsze filmy! Całe wioski przyjeżdżały autokarami. Jak grali „Wejście smoka” trzeba było krzesła dostawiać! Potem to wszystko zaczęło się rozsypywać.
Był czas, że kina miały trudniej, ale w wielu małych miejscowościach przetrwały, jak w Rzepinie czy Ośnie.
Oczywiście, teraz ludzie znów chętnie wracają do takich miejsc, oczywiście pomijając pandemię. Można w nich organizować jakieś ciekawe spotkania, komercyjne wydarzenia, imprezy. Żal tego wszystkiego, bo ja pochodzę z tej miejscowości. W czasach mojego ojca jakoś nikomu nie przeszkadzało, że trzeba po drodze pokonać ileś tam trudności. Razem z panem Marianem Zdonem, który był kierownikiem, załatwili wszystko od a do zet. To szczegół, ale pamiętam jak tato na bazie swojego motoru zrobił specjalny wózek na filmy. W tamtych czasach to były wielkie taśmy w metalowych skrzyniach. Trochę ważyły, a bywało, że trzeba je było ściągać z Zielonej Góry, jak chciało się wyświetlić jakiś głośniejszy tytuł.
Wiele osób pamiętających Torzym sprzed 30, 40 lat wspomina go z sentymentem.
Bo te wspomnienia pokazują, jak wielki potencjał się tu kryje. Także ten związany z lasami i jeziorami. Wychowałem się nad samym jeziorem, na Kolonii Leśnej. Całe życie jako młody chłopak nie musiałem wyjeżdżać na kolonie, bo to kolonie do mnie przyjeżdżały. Wczasy, kempingi, nie tylko z Polski, także z Czechosłowacji, NRD. Grałem na gitarze i zawsze jakieś tam wejście sobie wykombinowałem. Jezioro pod nosem, rowery wodne, ratownik, muzyka, kiosk, były lody na patyku i lizaki „kojaki”. Cały dzień był gwar. śmiech, wesołość. Teraz to jezioro jest smutne.
Został dziurawy pomost.
To jest trochę żenujące. Torzym stał się miejscem tranzytowym, tylko że na tym tranzycie nie zarabia.
Czy mimo wszystko może być jakieś pozytywne przesłanie dla młodych?
Wydaje mi się, że będąc kreatywnym i pracowitym człowiekiem nawet w naszych okolicach można zrobić jakąś karierę i zarobić na godne życie. To już nie są takie czasy, gdy trzeba było wszystko zostawiać i ruszać w świat. Granice są otwarte, świat się zmniejszył. Wydaje mi się, że jest w tej gminie wielu ambitnych ludzi, którzy chcieliby ją zmienić, którzy chcieliby działać dla społeczeństwa. Wielu z nich znam osobiście i myślę, że jeszcze nastanie dla nich dobry czas. Kiedyś miałem pomysł, żeby w jakiś sposób połączyć te nasze dwie gminy: luksemburską i polską. Nie porzucam tego pomysłu, może jeszcze z niego coś kiedyś dobrego wyniknie.
Słyszałem wiele o tym, że jest pan człowiekiem, którego energia rozpiera. Zresztą pewnie, gdyby nie to, nie mieszkałby pan w Luksemburgu i nie robił tego, co robi.
Oprócz pracy bardzo lubię ruch. Kiedyś miałem pomysł, by z Luksemburga większą grupą przyjechać do Torzymia rowerem i nie wykluczam, że jeszcze mi się to uda zorganizować.
Jedną z moich wielkich pasji są motocykle. Z kolegami z Polski, którzy dzielą tę pasję, stworzyliśmy fajną grupę motocyklową. Nazwaliśmy ją Projekt Szwajcaria i także mamy wiele planów z nią związanych.
Teraz znowu trochę zaczynam biegać. Jeżeli ten lockdown się skończy, mam nadzieję w kwietniu zaliczę trekking na Mount Everest. W zasadzie pod Mount Everest, na wysokość niecałych 6 tysięcy metrów. Jak to zrobię, obiecuję relację! Na sam szczyt to w tym momencie nierealne, bo za długo trwa. Około dwóch miesięcy, a ja nie mogę sobie teraz pozwolić na taką przerwę w pracy. Za wiele spraw muszę osobiście dopilnować. A w przyszłości mam też plan na Kilimandżaro – tam to już chciałbym dotrzeć na sam szczyt. Tak, lubię aktywne życie i na tyle, ile mogę, jeżdżę na narty, nurkuję. Latałem nurkować między innymi na Filipiny, do Egiptu. Wydaje mi się, że warto korzystać z życia, a nie tylko siedzieć w jednym miejscu. Trzeba zobaczyć świat, by móc go samemu ocenić. To jest najważniejsze.
Rozmawiał Marcin Kalita