Zdzisław Kucharski przez wiele lat dbał o dobrobyt mieszkańców gminy Torzym w roli radnego, dziś dba o ich podniebienia. Renoma jego masarni i smakowitych wyrobów przekracza zresztą granice i gminy, i województwa lubuskiego.

Ile razy rozmawiam o kuchni ze znajomymi z Torzymia polecają mi pańskie wyroby. Jaka jest recepta na taką renomę?

ZDZISŁAW KUCHARSKI: A choćby taka, że jedyna chemia, jaką stosujemy, to peklosól. Mówię „chemia”, ale to przecież tradycyjny konserwant w przetwórstwie mięsa. Poza nią używamy tylko podstawowych przypraw, które można policzyć na palcach jednej ręki: pieprz, majeranek, czosnek. Tak jak to się robiło dawnymi czasy. Inne zioła jak np. czosnek niedźwiedzi i chili, trafiają tylko do wyrobów przeznaczonych dla osób szukających szczególnego smaku. Natomiast nie stosujemy żadnej chemii, która daje większą wydajność, bo dla mnie to nie wydajność jest najważniejsza. Produkt ma być smaczny, trwały i takie z masarni wypuszczam. Istotny jest też sposób wędzenia. W dużych zakładach robią to na zasadzie „malowania”, u mnie wędzenie, najczęściej na zimno, odbywa się przy udziale naturalnych, bukowo-olchowych dymów wędzarniczych.

Ma pan pewnie jakieś swoje „koronne” produkty?

Uznanie klientów szczególnie zyskał udziec wieprzowy – robiony tylko z peklosolą, wędzony i parzony. To duża masa, około 10 kilogramów, więc trzeba go sparzyć. Ale na przykład polędwiczki po zapeklowaniu wędzę w tak zwanym zimnym dymie i one są sprzedawane na półsurowo. Kiedyś takie wyroby były rzadkością, a dziś są spożywane coraz częściej.

Pańskie wejście w ten akurat biznes było czymś oczywistym czy przypadkowym?

Historia mojej przygody z masarnią zaczęła się niezbyt korzystnie, bo od spółki, która mnie na jakiś czas pogrążyła. Na przełomie lat 80. i 90. miałem przyzwoite dochody i dałem się wciągnąć w nowy interes. Tyle, że jeden ze wspólników hulał, aż przehulał wszystko, a ja musiałem spłacać kredyty. Zanim się zorientowałem i podjąłem stosowne kroki, byłem już na dnie, a może poniżej dna.

Czyli nie zaczynamy zbyt optymistycznie, ale dziś, na szczęście dla pana, to już odległa przeszłość…

Informacji o wyrobach Zdzisława Kucharskiego można szukać na firmowej stronie masarniakucharscy.pl

W 1995 roku odzyskałem masarnię, a w 1996 roku przed świętami wielkanocnymi zacząłem działalność obecnego zakładu, który firmuję. Koleje losu były bardzo różne, po drodze zdarzył się i kryzys gospodarki światowej, i trzeba było podołać zmieniającym się wymaganiom, od nowa ustawiać priorytety. W pewnym momencie musiałem oczywiście dostosować masarnię i ubojnię do wymogów unijnych, potem zresztą ubojnię zamknąłem. Teraz kupuję towar u kilku zaufanych dostawców, a gdy trzeba także w hurtowni, ale zawsze przed zakupem sprawdzam jakość mięsa. Przez lata zmieniał się też rynek zbytu. Niegdyś zdarzało mi się zaopatrywać armię, całą sieć małych sklepów, a także większych odbiorców, ale i to się pozmieniało. Duzi producenci wypierali z rynku mniejszych dzięki możliwości obniżania cen. Koniec końców ulokowałem się w Zielonej Górze na targowisku, mam też odbiorców w Gorzowie, Słubicach, no i własny sklep w Torzymiu. Na tym bazuję. Radzę sobie na tyle, na ile jest to możliwe. Dziś mogę sobie pozwolić na to, by bezpiecznie spłacać kredyty i utrzymywać na rynku dobrą pozycję, odpukać w niemalowane.

Kształcił się pan z myślą o tym akurat zawodzie?

Z wykształcenia jestem lekarzem weterynarii i muszę powiedzieć, że dziedzina przetwórstwa niespecjalnie mnie podczas studiów interesowała. Potem trzeba było się przekwalifikować, w czym pomogli także koledzy po fachu, dzięki którym miałem okazję obejrzeć masarnie najwyższej klasy, podpatrzeć rozwiązania techniczne, skonfrontować niektóre procesy, no i zacząć samemu produkować na przyzwoitym poziomie. To zawód bliski mojemu wykształceniu, ale trochę rzeczy musiałem nadrobić, poduczyć się, śledzić, podglądać, jakie są trendy, jakie możliwości. Łatwo na rynku nie jest, ale jeśli się pracuje solidnie, odbiorcy zawsze się znajdą.

Połknął pan bakcyla?

Oczywiście! Już w pierwszej połowie lat 90. brałem udział w konkursie wyrobów wędliniarskich w Zielonej Górze, gdzie zajęliśmy piąte miejsce! Kilka wyrobów było notowanych naprawdę wysoko. Potem, gdy zostałem sam, musiałem pilnować, by przede wszystkim się utrzymać. Nie zawsze miałem możliwości finansowe, by wszystkiemu sprostać. Musiałem pilnować cen, by nie przestraszyć klientów. Z czasem zdobyłem jednak taką reputację i pozycję, że mogę sobie pozwolić, by podnosić cenę wyrobów, które są najwyższej jakości. I wiem, że klienci mi uwierzą, że warto za nie zapłacić trochę więcej. Zdobyłem zaufanie klientów, dzięki temu mogę wprowadzać innowacje wiedząc, że na nich nie stracę.

A z Torzymiem jest pan związany od dawna?

Gdy nastał stan wojenny miałem już dom w Torzymiu. Na zasadzie wówczas obowiązującego prawa chciano mi go zasiedlić i musiałem udowodnić, że tu faktycznie mieszkam, więc sprowadziłem się z całą rodziną. Początkowo dojeżdżałem do Sulęcina do pracy, a dopiero w 1990 roku trafiła się okazja prywatnej praktyki w Torzymiu.

Skąd pana w te rejony rzuciło?

Pochodzę z Jury Krakowsko-Częstochowskiej, z gminy Pilica, która – akurat tak się trafiło – w tym samym czasie co Torzym uzyskała prawa miejskie.

Przypadek?

A właśnie, że miałem w tym udział, więc nie do końca przypadek! Akurat w latach 1990 – 1998 byłem członkiem prezydium sejmiku zielonogórskiego przez dwie kadencje. I miałem tam coś do powiedzenia. Byłem jedynym niesolidarnościowym kandydatem do sejmiku, a mimo to zyskałem sympatię i uznanie jako członek prezydium. W tamtych czasach sejmik był reprezentacją gminnych radnych.

Czyli rozmawiamy o czasach, gdy był pan także radnym w Torzymiu.

Przez 20 lat aż do czasu, gdy znaleźliśmy się w sporze z obecnym burmistrzem Ryszardem Stanulewiczem dotyczącym, między innymi budowy gimnazjum, której byłem przeciwny. A to dlatego, że budując je byliśmy skazani na własne finanse, mimo że nie jest to zadaniem gminy. Nie było pieniędzy na budowę szkół z urzędu marszałkowskiego, bo nadchodził akurat niż demograficzny. Po co było budować szkoły? „Pomniki”, jak to nazywaliśmy. Burmistrz wtedy wiele obiecywał, między innymi, że będzie sala gimnastyczna, ale jej nie ma do dziś. Dzieci w lesie ćwiczą. Inną ważną sprawą była budowa oczyszczalni ścieków w gminie. Tutaj ja byłem inicjatorem, za co zostałem skarcony przez burmistrza Stanulewicza. Trzeba było się wtedy nakombinować dla dobra gminy, jak sprawę przepchnąć, ale się udawało.

Czyli obecnego burmistrza zna pan jak mało kto?

Osobiście poleciłem go na członka zarządu gminy. Pracował na stacji benzynowej i wydawało mi się, że będzie przydatna jego znajomość tego, czym żyją mieszkańcy, w końcu stykał się z nimi każdego dnia. Były burmistrz, świętej pamięci Jarosław Konieczny cenił sobie takie rzeczy. Jednak potem wiele spraw się pokręciło. Choćby sala gimnastyczna w Boczowie – powstała wbrew Stanulewiczowi, a dzięki Koniecznemu.

W Torzymiu jest wiele świadectw, że to miasto kiedyś przeżywało dobre dni, ale dziś jest znacznie gorzej. Takie mam przynajmniej wrażenie. Potwierdza pan?

Dobry burmistrz dba o mieszkania i miejsca pracy – taka jest podstawowa zasada. Za moich czasów zdobyliśmy laury w rankingu polskich gmin „Gazety Wyborczej”. Byliśmy w złotej „setce” najlepszych gmin! Mieliśmy bardzo niskie bezrobocie – zaledwie 5,7 procenta. Czuć było, że gmina się rozwija. Z inicjatywy burmistrza Koniecznego wybudowano osiedle przy Wojska Polskiego, miał udział w tym, co stało się z osiedlem przy Saperskiej, w budowie oczyszczalni w Boczowie i rozwoju nadleśnictwa. Do Torzymia przyciągnięta została firma Moltech. Tyle, że ostatecznie Moltech fabrykę postawił w Sulęcinie, a po zmianie władzy zapał ludzi zgasł. Część mieszkańców szukając pracy wyjechała za granicę, część w inne rejony kraju.

Kto nie idzie naprzód, ten się cofa.

Tak jest! Torzym przez ostatnie 20 lat się uwstecznił, tak bym to ujął. Brakuje choćby sensownej polityki w sprawie wniosków o dotacje unijne. Często mieszkańcy Torzymia pracują w urzędach innych gmin i okazuje się, że tam pozyskiwanie funduszy jest szersze. Przykłady można mnożyć.
Torzym wciąż jednak ma wielki potencjał. To miejsce, gdzie można choćby wspaniale rozwinąć turystykę. Piękne jeziora, nad którymi kiedyś były ośrodki wypoczynkowe. Za czasów burmistrza Koniecznego na plażę delegowaliśmy nawet ratownika, by zadbać o bezpieczeństwo kąpiących się ludzi. Hotele i restauracje długo przynosiły dobre pieniądze, Torzym kwitł. Ale dziś już nie patrzy się na to, że przy umiejętnych inwestycjach znów można byłoby tu ściągnąć trochę ludzi, że można się rozwijać. To wielka szkoda i ogromna strata dla całego regionu!

Rozmawiał Marcin Kalita