SULĘCINIANIN SZYMON JASKUŁA WYRUSZYŁ W HIMALAJE, A WYPRAWA WSPIERANA BYŁA PRZEZ BIURO PODRÓŻY Z GĄDKOWA WIELKIEGO – HOLIDAYDREAM.

Sulęcinian Szymon Jaskuła zdobywa najwyższe góry świata. Wspinał się już na najwyższe szczyty Afryki, Europy, obu Ameryk, a tej jesieni przyszedł czas na atak na ośmiotysięczniki w Himalajach. Zaliczył wejście na szczyt Manaslu – ósmy najwyższy szczyt świata (8163 metrów n.p.m.), zaś w wyprawie wspomagało go biuro turystyczne z Gądkowa Wielkiego – HolidayDream!

Z Szymonem rozmawialiśmy już po jego powrocie do Polski, gdy zgodził się opowiedzieć o swojej wyjątkowej pasji i przybliżyć, jak od „kuchni” wygląda zmaganie z największymi górami świata, a także (a może przede wszystkim) ze swoimi słabościami i ze swoim organizmem.

Rozmawiamy, gdy fizycznie jesteś już w Zielonej Górze, a mentalnie?
SZYMON JASKUŁA:
Mentalnie cały czas się wraca tam, w góry. Cały czas się myśli, czy można było coś lepiej zrobić. Wszystko, każdy szczegół wciąż od nowa poddaje się analizie.

W snach tego góry wracają?
Snów nie pamiętam. Więc być może tak… Na co dzień to wspomnienie jest obecne cały czas.

Trudniej jest iść w górę, czy może wrócić do rzeczywistości?
Jadąc tam jest się bardzo podekscytowanym. W głowie sobie próbujesz ułożyć scenariusz. Adrenalina i pozytywne emocje nakręcają. W pewnym momencie – już w trakcie wyprawy – przychodzą myśli, że chce się wracać do domu. A jak już wracasz, to głowa cały czas wciąż pozostaje tam – przykuta do tamtych widoków, smaków, kultury. Choć tam wcale nie jest beztrosko. Ma się cel, plan, na którym się skupia, który pochłania cię bez reszty. Chciałoby się spełnić marzenie i tylko to cię interesuje. Oprócz zadbania o zdrowie i modlenia o pogodę nic innego cię nie przejmuje, nie masz problemów zewnętrznego świata. Tutaj wracasz do rzeczywistości, inaczej funkcjonujesz.

Czyli wyprawa w góry to pewnego rodzaju zresetowanie?
Tak. To bardzo ważne – wyczyścić głowę. Zamknąć tematy, które tu masz na co dzień, żeby tam nic nie rozpraszało. Tam trzeba być skupionym na 110 procent. Głowa musi być czysta, ciało lżejsze. Jest góra i na niej musisz się skupić.

Na miejscu, podczas wyprawy, masz momenty zwątpienia?
Ogromną rolę odgrywa głowa, jak sobie poukładasz, jak sobie z nią poradzisz. Fizycznie – zawsze musisz być przygotowany na maksimum. Zawsze musisz być w formie życia. Niezależnie, jaka to góra. Za każdym razem – jakby to było najważniejsze wyzwanie życia. Bo inne podejście może cię zgubić. Podobnie jest z głową.

Traktujesz to jako sport?
Sport jest inny – tam masz rywalizację. Są jakieś narzucone ramy. Z reguły czasowe lub wynikowe. Natomiast czysty alpinizm – to jest dążenie do celu. Tę przygodę traktuję jako spełnienie marzeń. Nie mam motywacji, by z kimś konkurować.

A jednak rywalizujesz – ze swoim organizmem.
Jak najbardziej. Toczę walkę ze swoim organizmem starając się przesunąć jego granice. Wydolność, wydajność. Im lepsza, tym większe szanse na realizację marzenia i po prostu na przeżycie. Myślę, że na swój sposób każdy z nas ma swoje góry, każdy ma swoje Himalaje. Moje marzenia są tylko troszeczkę wyżej.

To boli?
Jasne. Czy ktoś jest amatorem, czy wyczynowcem, wie, że bez poświęcenia, bez ogromnego bólu nie będzie zamierzonego wyniku. To boli i gniecie fizycznie, ale i psychicznie.

Twój dzień podczas wyprawy na ośmiotysięcznika?
Jeśli nie ma wyjścia aklimatyzacyjnego, siedzimy w base campie, gdzie jest jest cała infrastruktura. Mamy trzy posiłki dziennie, jest duży namiot – kantyna, gorąca woda, kawa, przekąski. Jeśli nie mamy aklimatyzacji czy szkolenia, to o 8.30 jesz śniadanie – przy okazji prowadząc wiele rozmów. Do lunchu czas wolny – to czas na regenerację. Masz odpoczywać, adaptować się do wysokości. Pamiętajmy, że to jest już 5000 metrów. Tu aklimatyzacja jest niezbędna. Potem lunch, po lunchu znów odpoczywamy. Staramy się nie mieć niepotrzebnego wysiłku. Skupiamy się na regeneracji organizmu i dbaniu o jego stan.

Potem przemieszczasz się jeszcze wyżej.
W obozach pierwszym, drugim czy trzecim warunki są bardzo różne. Jeśli jest fajna pogoda, świeci słońce, temperatury mogą być całkiem przyzwoite. Można wyjść z namiotu nawet w podkoszulce czy krótkich spodniach. Ale, jak zachodzi słońce, temperatury spadają o 20, 30 stopni, robi się potwornie zimno. Tam też się staramy aklimatyzować, regenerować. Ważne są posiłki – nawet jak się nie chce, trzeba się zmuszać do jedzenia, do picia, to bardzo ważne. Musisz dbać o energię, o ciepłotę organizmu, żeby się nie odmrozić. Większość dnia w obozach spędza się w namiocie. Jeśli nie ma wyjścia aklimatyzacyjnego, czy szkoleń. To regeneracja, planowanie następnego dnia, sprawdzanie pogody, rozmowa z członkami innych ekip – może są w stanie coś podpowiedzieć. Jak jest zimno w ciągu dnia, trzeba cały czas być ubranym ciepło. Podczas wyprawy na Alaskę najniższa temperatura, jaką zanotowaliśmy, to było minus 50 stopni. Wtedy cały dzień trzeba spędzić w namiocie, a połowa czasu to gotowanie wody, jedzenia i posiłki. Innych atrakcji nie ma.

Czyli – nuda!
Tak, faktycznie – to jest nuda. Masz pościągane filmy, seriale, książki i spędzasz dzień na czytaniu, oglądaniu, medytowaniu. Wszystko, żeby odpoczywać. Przy tym gotując, jedząc, czytając, planując.

Jak wtedy jesteś ubrany?
Od obozu drugiego, trzeciego, jeśli jest bardzo zimno, można założyć kombinezon górski, bieliznę termiczną i hardshellowe spodnie przeciwwiatrowe i to wystarczy. Może jeszcze jakiś polarek, puchówkę. Jak się robi bardzo zimno, to jeszcze dochodzi kurtka z goretexu. Jak jesteś poza namiotem – paradoksalnie można być lżej ubranym, ale koniecznie trzeba się ruszać. Najgorzej stać w miejscu.

Twarz?
Nie to jest najgorsze. Bez względu na pogodę twarz smaruje się filtrami, można kominiarkę założyć. Najbardziej trzeba dbać o dłonie i stopy. Z base campu wychodzi się w specjalny butach, w których się idzie potem na atak szczytowy. Można ubrać dwie, trzy skarpety. Ale jak się nie ruszasz i tak można odmrozić stopy. Na jeszcze wyższych wysokościach czasem używa się botków z puchu gęsiego czy kaczego – na przykład w namiocie, jeśli się nie jest w śpiworze, albo jak się wychodzi tylko na chwilę, na przykład za potrzebą.

Najtrudniejszy moment – sam atak na szczyt?
Atak szczytowy to jest zwieńczenie trudnych momentów, które są po drodze, które mogą się przytrafiać już nawet podczas trekkingu, od którego zaczyna się wyprawę. Ja miałem to szczęście, że nie miałem problemów z aklimatyzacją, ale innym się zdarzały – od wymiotów, po nieprzespane noce dwie, trzy doby z rzędu. Gdy dochodzisz do base camp, jest ulga – bo już gdzieś doszedłeś. Później każde wyjście to poznawanie góry – czy jesteś do niej przygotowany, czy tylko ci się wydawało, czy coś cię zaskoczy. Po drodze dużo trudnych momentów może się przytrafić. Sam atak szczytowy to wyjście z ostatniego obozu, do którego się dochodzi z reguły dnia poprzedniego. Odpoczynek i w górę. To ostatnie, decydujące wyjście jest trudne fizycznie, ale jeszcze bardziej chyba mentalnie. Skoro już tak daleko zaszedłem, jestem tu gdzie jestem, to byłoby fajnie na ten szczyt dotrzeć. I tu jest problem, żeby to dobrze w głowie poukładać.

Zaskoczyłeś. Myślałem, że mentalnie to już najłatwiejsze. Euforia i adrenalina powinny nieść jak na skrzydłach.
Niosą fizycznie, ale w głowie pojawiają się różne myśli. Historie znajomych, innych ludzi, którym się nie udało. Może być i tak, że wszystko idzie wspaniale, masz luźną głową, a nagle z minuty na minutę coś się zmienia i 100 metrów przed szczytem jesteś zmuszony zawrócić. Mogą cię dopaść obawy, czy coś takiego się nie wydarzy właśnie teraz. Zastanawiasz się też, czy na tej wysokości, na której nie byłeś, sobie poradzisz, czy twoja głowa sobie poradzi. Gdy idziesz w górę czasami widzisz schodzących ludzi, którzy się bardzo pochorowali, spotykasz takich, którzy stracili wzrok na skutek ślepoty śnieżnej i muszą być sprowadzani przez innych. Mentalnie musisz sobie to w głowie dobrze ułożyć i radzić sobie z tym, czego jesteś świadkiem. Do tego dochodzą warunki pogodowe – masz tylko jedną próbę.

A nie ma możliwości, że przeczekasz i znów zaatakujesz?
Praktycznie nie. Bardzo rzadko robią tak tylko profesjonaliści. Są są w stanie wrócić do obozu trzeciego lub czwartego i przeczekać tydzień, dwa i spróbować ponownie. W tych bardziej komercyjnych ekspedycjach, tego komfortu nie ma. Czas jest tak wyliczony, że jeśli warunki pozwalają, masz tylko jedną szansę ataku szczytowego. Zresztą nie tylko o to chodzi – tylko profesjonalista potrafi tak szybko zregenerować się na drugi atak szczytowy. Tak bardzo twój organizm jest wycieńczony wszystkim tym, co przeszedłeś.

Być 100 metrów od szczytu i zawrócić? Pozornie wydaje się – co to jest 100 metrów.
Tam, wysoko, na kilku tysiącach metrów, te 50 czy100 metrów może decydować o twoim zdrowiu a może i życiu. W tak wysokich górach to często może być pół godziny, a nawet godzina drogi – zależy od terenu. Przecież nie mówimy, że idziesz sobie po płaskim. Często to stromy, niebezpieczny teren, który pokonujesz. Musisz mieć świadomość, że to nie tylko godzina wejścia. Potem połowę tego czasu potrzeba jeszcze na zejście, tylko na pokonanie tego krótkiego kawałka. I zdarza się, że te półtorej godziny może zdecydować, że zastanie cię noc albo radykalnie zmienią się warunki pogodowe – miałeś szansę na bezpieczne zejście, a wpadasz na pułapkę.

Noc jeszcze szczególna?
Nocą wracać to nic fajnego. Nocą można ewentualnie iść w górę, ale nieporównanie gorzej się schodzi. Jesteś po kilku dniach wchodzenia wciąż w górę i w górę, od base campu To ogromny wysiłek, organizm jest na wyczerpaniu. Zachodzi słońce i temperatura spada 10, 20 stopni, warunki się drastycznie pogarszają. Ryzyko odmrożenia, poślizgnięcia się, upadku jest ogromne. Większość wypadków w górach zdarza się zresztą podczas zejść. Bywają takie historie, że ktoś wejdzie, ale już nie zejdzie. Niestety.

Czyli to balansowanie na granicy życia i śmierci?
Cały czas.

I musisz przewidywać niebezpieczeństwo – w perspektywie kilku godzin, a nie minut.
Jak najbardziej. Musisz dużo planować do przodu i starać się trzymać się tego planu. Trzeba pamiętać też o chorobie wysokogórskiej, kiedy głowa potrafi płatać różne figle. Planowanie to podstawa. Oczywiście zawsze coś się może wydarzyć – są takie rzeczy jak pogoda, na które nie masz wpływu. Cały czas musisz być niebywale skoncentrowany, skupiony. Bywają łatwiejsze odcinki, gdzie możesz się rozluźnić. Ale zdarza się i tak, że są niby łatwiejsze, ale na przykład nie ma na nich zabezpieczeń. Poślizgniesz się i lecisz. Gdy będziesz leciał, może ci się uda jeszcze zahaczyć czekanem, a jeśli nie – to cię nie ma. W ataku szczytowym cały czas miałem w głowie: stawiaj właściwie nogi, wbijaj raki, trzymaj się, wbijaj się, przytulaj się stoku, noga za nogą, kroczek za kroczkiem.

A potem musisz zejść.
Ogarnia cię euforia bycia na szczycie – ale też myśl, że wejście wejściem, ale trzeba jeszcze zejść. Przy zejściu, jak jesteś w euforii, następuje rozluźnienie, łatwo popełnić błąd. Zdarzają się odcinki, że masz ścieżkę szeroką na 10 centymetrów, przytulasz się do ściany góry, a wystarczy pół kroku ze ścieżki i spadasz w 2-kilometrową przepaść. Na zejściu mijają cię ludzie, którzy wchodzą w górę i na tych ścieżkach musisz się z nimi minąć. Złapać na „misia”, przytulić się do niego, przepiąć asekurację. Jak się nie wepniesz prawidłowo w linę, coś pomylisz, potkniesz – lecisz. To się zdarza. Musisz być jeszcze bardziej skoncentrowanym, żeby nie popełnić żadnego błędu.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że na swoim pierwszym szczycie popłakałeś się ze szczęścia. To się da w ogóle opisać?
Puszczają ci emocje. To nie ma znaczenia czy chodzi o mężczyznę, czy kobietę, kogoś starszego czy młodszego. Będąc na szczycie dociera do ciebie, że zrobiłeś coś wielkiego dla siebie, przekroczyłeś swoje granice, bariery. Spełniasz marzenie, na które pracowałeś wiele miesięcy, poświęciłeś temu wszystko, co tylko mogłeś – wszystko po to, by tam być i tam jesteś. Schodzą z ciebie emocje, jesteś w zupełnie innym świecie. To twój wymarzony świat, w którym chciałeś się znaleźć, wyobrażałeś go sobie, a teraz naprawdę jesteś.

Zdobyłeś Manaslu, chciałeś jeszcze drugi szczyt – Dhaulagiri, ale się nie udało tym razem.
Popsuła się pogoda. Po zejściu z Manaslu byliśmy oczywiście wykończeni. Po trzech dniach zregenerowaliśmy się jednak, czuliśmy się naprawdę dobrze. Pogoda z kiepskiej zmieniła się na korzystną i wydawało się, że ten drugi atak jest możliwy. Polecieliśmy helikopterem i mieliśmy iść na trzydniowy atak szczytowy, ale wtedy warunki jednak się bardzo pogorszyły. Zaczął sypać śnieg i nas po prostu zasypało. W base campie napadało ponad półtora metra, zniszczyło liny zabezpieczające, połamało namioty wyżej. Doszliśmy do wniosku, że u góry mogło nic nie zostać z zabezpieczeń i nie będziemy ryzykować życia.

Ile czasu trwa taka wyprawa?
Około półtora miesiąca sama wyprawa. Przylatujesz do Katmandu. Dwa, trzy dni na ogarnięcie formalnych spraw, sprawdzenie sprzętu. Potem jedzie się do miejsca, gdzie zaczyna się trekking – tydzień do 10 dni zależy od góry. No i około miesiąca na samej górze. Najpierw tzw. base camp i obozy powyżej. Wyprawa na Everest – tu przeznaczone jest 60 dni. Im wyższa góra, też inny system aklimatyzacji. Wymaga jeszcze więcej czasu. Do tego trzeba pamiętać o przygotowaniu fizycznym. Ja w tym roku byłem na trekkingu w Patagonii, w marcu poleciałem na Kilimandżaro. To był etap przygotować do Denali na Alasce. Do tego robiłem siłowe kursy w Tatrach. Plus wejście na Mont Blanc i przygotowania na siłowni z trenerem. Więc, mimo że tak naprawdę nie planowałem Manaslu w tym roku, byłem do tej wyprawy bardzo fajnie przygotowany.

Teraz plany na Everest?
Tak. Na wiosnę Everest i Lhotse, które są obok siebie. Do obozu trzeciego idzie się tym samym lodowcem. Dopiero potem droga się rozdziela. Dlatego często tak jest, że jak się idzie na Everest, to właśnie podczas tej samej wyprawy atakuje się też Lhotse.

Wkręciłeś się w te najwyższe na świecie góry. Zaskakuje cię to?
Nie spodziewałem się, że tak mnie to pochłonie. Ale to jest jak z niespodziewaną miłością. Nie planujesz, a zakochujesz się i oddajesz temu wszystko.

Zakochałeś się w górach.
Tak. Ale to miłość bardzo egoistyczna, trzeba mieć tego świadomość. Każdy wyjazd jest obarczony ogromnym ryzykiem. Możesz być doskonale przygotowany, a jednak zewnętrzne czynniki, na które nie masz wpływu – pogoda, nieprzewidziane zbiegi okoliczności, spowodują, że już nigdy nie wrócisz. A przecież zostawiasz dom, najbliższych, rodzinę, przyjaciół – wszystko dla swojej bardzo niebezpiecznej pasji. Tak, czy inaczej, to zrobimy – można powiedzieć, że w jakiś sposób nie licząc się z czyimiś uczuciami. To trudne – pewnie dla twoich bliskich jeszcze trudniejsze niż dla ciebie.

Rozmawiał Marcin Kalita